Trudnym
zadaniem jest śledzenie indywidualnego rozwoju danej osoby. Artyści jednak
pozostawiają po sobie niezatarte ślady w postaci
swojej pracy. Cameron Crowe w dotychczasowej karierze zdążył już odczuć wzloty
i upadki, dlatego tworząc nowy film stara się nie poddawać cynizmowi i
negatywnym komentarzom. Jak wspominał, jest to zawsze walka o szczyptę
optymizmu. Każda praca może nas pokonać, ale tak samo jak bohaterowie, których
wykreował w swojej wyobraźni, Crowe zdecydował, że nigdy na to nie pozwoli. Droga
artystyczna, którą przeszedł jest barwna i interesująca – od dziennikarza
muzycznego, wyruszającego w szalone trasy koncertowe z największymi gwiazdami rock’n’rolla,
poprzez początkującego scenarzystę, aż po cenionego twórcę filmowego.
W swoich obrazach uwielbia on łączyć słabostki współczesnego romansu,
poszukiwanie odkupienia i relacje z drugim człowiekiem. Jego filmografia to także kopalnia
osobistych doświadczeń oraz inspiracji. W oscarowym U progu sławy (2000) pokazał przygodę z dziennikarstwem, a w Elizabethtown (2005) wrócił do czasu,
kiedy jego ojciec, James zmarł na atak serca w rodzinnym Kentucky.
Rok
2017 przynosi małe święto, nie tylko fanom twórczości Crowe’a, ale także
miłośnikom X muzy, którzy pamiętają pewien skromny obraz z 1992 roku, będący
portretem pewnej generacji. Opowiadający o młodych ludziach poszukujących miłości
w Seattle, w którym muzyka pełni rolę niemalże postaci filmowej. Samotnicy, bo o nich mowa, obchodzić będą swoją dwudziestą piątą
rocznicę i z tej okazji warto cofnąć się o trzy dekady wstecz.
Pierwsza
połowa lat osiemdziesiątych to dla Camerona Crowe’a początek jego ekscytującego
romansu z X muzą, który wraz z kolejnymi latami przerodzi się w jedno z
najsilniejszych uczuć – miłość. Po trzech pierwszych filmach mówiących o
nastoletnich bohaterach – Beztroskie lata
w Ridgemont High (1982), Odjazdowe wakacje (1984), Nic nie mów… (1989) – przyszedł czas na dojrzalszą historię. Samotnicy (1992) bazują wokół
romantycznych słabości grupy dwudziestokilkulatków, którzy stoją u progu
dorosłości. Specjalnością Crowe’a są niepowtarzalne, „ręcznie szyte”
komediodramaty o ludziach, których życie nie jest szalenie efektowne, oni po prostu
żyją nim z dnia na dzień. Trzyma on w swoich dłoniach lustro, w którym
dostrzegamy odbicie młodych Amerykanów, ale również i jego samego. Jak sam
wielokrotnie powtarzał: Jestem bardzo szczęśliwy
pisząc o ludziach, o których z reguły się nie pisze[1].
Pierwsze
wzmianki związane z uniwersum Samotników
pojawiły się już w 1983 roku, kiedy to Crowe przeniósł się do Seattle, aby
spędzać więcej czasu ze swoją ukochaną, Nancy Wilson. Poznając miasto,
obserwując ludzi i poszukując rodzącego się właśnie podziemia muzyki rockowej,
zaczął rozmyślać nad nowym scenariuszem. W międzyczasie poświęcił się
dziennikarstwu i przygotowywaniu materiałów do biografii Neila Younga.
Następnie za namową Jamesa L. Brooksa odłożył projekt do szuflady i zaczął
pracę nad skryptem do Nic nie mów…
(1989). Film okazał się sukcesem i dał reżyserowi możliwość rozpoczęcia nowego
projektu.
Bardzo
ważne było dla niego, by zrealizować ostatecznie Samotników. Tak jak sam uważał się za twórcę, który napisał
różnorodne teksty w swojej karierze, tak dla większości ludzi był jedynie
autorem Beztroskich lat w Ridgemont High
i Nic nie mów.... Ogółowi kojarzył
się jedynie z filmami dla nastolatków. Jak wielokrotnie wspomniał, był i jest
dumny z tego gatunku obrazów. W tamtym momencie było dla niego jednak czymś
ważnym, by napisać historię, w której żaden z bohaterów nie był w liceum,
właśnie go nie ukończył czy nie stracił dziewictwa. Jego głowę zaprzątały
obawy, czy zobrazuje tę opowieść autentycznie, sam będąc od kilku lat
szczęśliwym mężem. Stabilny grunt odnalazł jak zawsze w swoich badaniach –
ściana jego biura w studiu Sony pokryta była niezliczony karteczkami
opisującymi cały obraz. Jak sam stwierdził: napiszesz
scenariusz, sfilmujesz go, ale to nigdy nie będzie tak fantastyczna i
kompleksowa historia jaka żyła w twojej głowie gdy zaczynałeś. Zawsze mam
nadzieje, że wierzchołek góry lodowej zostanie ujęty[2].
Cameron Crowe & Matt Dillon
Crowe,
nałogowy romantyk, badał relacje międzyludzkie tak samo zaciekle jak
rock‘n’rolla. Wypełnił niezliczone ilości stron notatkami o życiu i miłości
ludzi przed trzydziestką i ich podróży w dorosłość. Przyjaciele po randkach,
szczególnie tych nieudanych, zobowiązani byli do odwiedzin i podzielenia się
szczegółami, które potem mogli odnaleźć w filmie. Jednej nocy jadłem hamburgera z dobrym kolegą, który opowiadał mi o
swoim ostatnim spotkaniu, które nie poszło zbyt dobrze. Powiedział: „Wiesz, ona
nie jest piękna, ale naprawdę ją kocham”. Przy sąsiednim stoliku siedział
mężczyzna ze swoją dziewczyną mówiąc: „szkoda, że nie możemy siedzieć bliżej”[3]. Takich dialogów szukał Crowe –
naturalnych i spontanicznych. Jak stwierdził, sam przeszedł sporo, randkując.
Tak więc Samotnicy to bardzo osobista
wypowiedź o tych wszystkich małych, intymnych momentach, ponieważ ja zawsze pamiętam te drobne rzeczy[4].
Sfilmowanie owych chwil wygląda pozornie prosto, ale wcale takie nie jest.
Należy uważnie obserwować grę aktora, to, jak obraca widelcem albo ma ten
specyficzny błysk w oku, kiedy gra zakochanego.
Twórca
kochał pisać o relacjach łączących ludzi. Spowodowała to zapewne jego
wieloletnia miłość – dziennikarstwo i czas, który spędzał na rozmowach z drugim
człowiekiem. Dawało mu to wielką radość,
która przekładała się na tworzone przez niego historie. Crowe prócz
przepytywania przyjaciół zainteresował się licznymi domami mieszkalnymi, w
których żyli dwudziestolatkowie zaraz po studiach. Spodobała mu się koncepcja
samego miejsca, w którym żyją oni w jednosypialnianych lokalach. Jeżeli
spotkali kogoś, z kim pragnęliby zamieszkać, musieli się wyprowadzić, ponieważ
nie było to miejsce dla dwojga. Był zafascynowany ideą singli tworzących własne
luźne rodziny. Interesowało go także, jak ludzie tworzą swój własny mały świat
– co umieszczają na ścianach, jakie drobne detale definiują ich osobowość.
Podczas badań przez jego myśli przepłynęło wiele różnych refleksji. Jedną z
nich było poczucie niechęci do odcinania się od swoich młodzieńczych
doświadczeń, dlatego sporą trudność sprawiało mu pisanie o bohaterach, którzy
to zrobili. Znacznie łatwiej było mu kreować postacie, które pewne życiowe
wybory mają jeszcze przed sobą. Stwierdził, że może kiedyś, kiedy będzie
starszy, zmieni się jego podejście, ponieważ w tym momencie (mimo trzydziestu
kilku lat) czuł się jeszcze jak dwudziestokilkulatek – bardzo podekscytowany, a
zarazem bardzo przygnębiony. Jak na swój wiek, prezentował się również jak
nieco zmęczony uczeń pod koniec semestru: długie włosy z krzywym przedziałkiem,
czarne trampki i koszulka z mało znanym zespołem z Seattle.
Wielu
ludzi doznaje wysokich wzlotów i niskich upadków w swoim życiu, kiedy
dorastają. Utknęli gdzieś pomiędzy codziennymi kompromisami i żyją w ten
sposób. Autorzy tacy jak Ethan Canin znakomicie o tym piszą. Crowe odczuwał te
zachowania jako kapitulacje. Wchodząc w świat ludzi dorosłych, powinniśmy
podejmować ryzyko, by łapać szanse i nadal być podekscytowanym codziennością,
zakochiwać się. Wszystkie rzeczy są znacznie żywsze, kiedy jesteśmy młodzi, ale
wcale nie musi tak być – mówił Crowe. Samotnicy
mieli być wejściem w uniwersum właśnie takich ludzi i wyborów, które podejmują.
Jedną z ważniejszych inspiracji w tej materii okazała się jego siostra. Cindy była królową anarchii dorastania. W
swoim domu jest teraz bohaterką. Wychowała cudownie dzieci. I niestety nie mogę
nic na to poradzić, ale jestem smutny, kiedy widzę (i ona o tym wie) jak odcięła
od siebie swoją przeszłość. Jest to dla mnie fascynujące, bo pamiętam jeszcze
jej skradanie facetów przez okno i brakuje mi w niej tego bardzo[5].
Rodzina
wielokrotnie była i będzie bardzo ważna w przyszłych projektach filmowych
Crowe’a. Niedługo po premierze Nic nie
mów… (1989) zmarł ojciec młodego twórcy, James. Łączyły ich bardzo silne i
bliskie relacje, więc to tragiczne wydarzenie odcisnęło znaczące piętno na jego
dalszym życiu. Jak wspomina: Jeżeli
kiedykolwiek wątpiłem, że ludzie w tym biznesie żyją i myślą inaczej to
przekonałem się o tym gdy zmarł mój tata. Na tę wieść słyszałem: Och to nie
dobrze, ale założę się, że przez to Twoje pisanie jest lepsze. Więc co jeszcze robisz?”. Albo ktoś zadzwonił
i poprosił mnie o przysługę… Człowieku, właśnie wróciłem z pogrzebu mojego
taty! A on na to „Och to okropne. Słuchaj mogę po prostu usunąć to z drogi? Czy
mógłbyś bla bla bla…?”[6].
Wszyscy dookoła żyli własnym życiem, nie zważając na ten trudny dla rodziny
reżysera czas. Crowe powiedział, że śmierć ojca zmieniła go bardziej niż się
spodziewał, a stereotyp okazał się prawdziwy: nigdy nie jesteś tak naprawdę
pełnowartościowym dorosłym, do czasu, gdy jeden z rodziców umiera. Jego ksywką
był „Dzieciak” – tak nazywali go przyjaciele i ludzie z nim pracujący. Dopiero
przed trzydziestką i poślubieniem Nancy słyszał je coraz rzadziej. Kiedyś
nienawidził tego przezwiska. Następnie przeszedł przez okres, w którym
niewyobrażalnie brakowało mu ojca, ale pozwoliło mu to dorosnąć. Dorosłość
jednak przerażała go.
Kadr z filmu "Samotnicy"
Samotność,
którą maskujemy pozornym szczęściem stała się inspiracją dla tytułu – Samotnicy. Oznacza on ludzi, którzy
żartując sobie, nie dopuszczają do siebie pewnych myśli, by w jakimś momencie
poczuć się szczęśliwymi, mając przyjaciela, który może ich wesprzeć i
wysłuchać. Historia obrazu w czasie jej kończenia stała się o wiele bardziej
przemyślana i bolesna niż mogłaby być, gdyby realizowana była kilka lat
wcześniej.
Muzyka
w filmie zajmuje ważne miejsce, zaraz obok słodko-gorzkiego romansu. Nie
znajdziemy tutaj żadnych komercyjnych przebojów. Crowe pragnął stworzyć coś
nowego, wywodzącego się ze sceny muzycznej Seattle, która w momencie realizacji
filmu nie była jeszcze znana szerokiemu gronu odbiorców. Dziś wiemy już, że
czas premiery Samotników zbiegł się z
wielkim rozkwitem muzyki tego regionu, a ścieżka dźwiękowa sprzedała się w
prawie milionie egzemplarzy w pierwszych miesiącach i okazała się najlepszą
formą promocji, jaką obraz mógł otrzymać. A wszystko rozpoczęło się od
spotkania ze Stone’m i Jeffem z zespołu Mother Love Bone i ich wspólnych
rozmów. Crowe bardzo lubił obu mężczyzn i podobało mu się, że zajmują się oni
wieloma rzeczami w swoim życiu. Bycie w zespole było dla nich jak przywilej,
nie brali go za pewnik, jak dzieje się to w innych miejscach, chociażby w Los
Angeles. Członkowie grup byli w stylu: Muszę
pracować do czwartej popołudniu, potem zobaczę się z moją dziewczyną przez
godzinę, następnie muszę rozesłać kilka rzeczy na rowerze i wtedy mogę iść grać[7]. Twórca pokochał ducha tych czasów i liczne konwersacje ze Stone’m i Jeffem o
ich życiu, i o tym, jak łączą pracę z miłością i muzyką. Nie zadawał,
oczywiście, pytań w stylu: jak duże jest twoje łóżko? Gdzie śpisz? Ile
pieniędzy zarabiasz za koncerty? Nie interesowało go to. W 1990 roku wraz z
Eddie’m Vedderem założyli oni Pearl Jam i wystąpili w małych rolach filmowych.
Pewne jest, że realistyczna atmosfera pochodzi między innymi od Stone’a i Jeffa
i innych zespołów, z którymi kontakt miał Crowe. Kilka z nich zgodziło się
również na sfilmowanie swych występów na żywo i umieszczenie ich w dziele.
Twórca był szczególnie podekscytowany piosenką Dyslexic Heart, Paula Westerberga, która znalazła swoje miejsce
podczas napisów końcowych, a później wyreżyserował do niej teledysk.
Skłonność
do tworzenia przez Crowe'a ekscentrycznych filmów o prawdziwych ludziach nie do
końca zgadzała się z polityką marketingową studia Universal Pictures. Już na
samym początku jej właściciele nie byli przekonani co do wyboru Seattle jako
lokalizacji realizacji filmu. Reżyserowi ponownie zaproponowano Kalifornię,
przekonał on jednak producentów do swojego pomysłu. Jedna z osób zajmująca się
promocją powiedziała kiedyś twórcy, że praktycznie niemożliwe jest stworzenie
kampanii reklamowej dla jego obrazów. Crowe uznał to za komplet. Jednak takie
podejście skutkowało kłopotami z premierą Samotników,
która z miesiąca na miesiąc była przesuwana. Studio po obejrzeniu fragmentów
obrazu twierdziło, że nie będzie publiczności dla tej historii. Mówiło się o
zmianie tytułu na Addicted to Love i
otwarcie w nielicznych miastach. Crowe obawiał się, że promocja studia może
pójść w złym kierunku. W tym czasie bardzo popularne w USA były dwie opery
mydlane: Grapevine i Melrose Place. Obie opowiadały o młodych
ludziach, którzy mieszkają w jednym budynku mieszkalnym i ich miłosnych
rozterkach. Crowe nie zgadzał się na takie krzywdzące porównanie. W okresie
post-produkcji pojawił się kolejny problem. Kontrowersje wzbudziła scena, w której
postać grana przez Bridget Fondę rozważa powiększenie biustu. Pomysł na nią
pochodzi od żartu związanego z zespołem Motley Crue i typem kobiety nazwanym
„club-babe”. Puentą tej sekwencji była myśl, iż nie trzeba zmieniać siebie,
szczególnie dla innych. Jednak spór o scenę spowodował kolejne opóźnienie
premiery filmu. Spore zamieszenie wzbudził także wygląd Matta Dillona, kiedy
pokazał się włodarzom studia w długich włosach, legginsach i szortach gotowy do
roli Cliffa Ponciera. Crowe usłyszał wtedy, że ma jednego z najlepiej
wyglądających aktorów w mieście, a robi z niego klauna. Po miesiącach sporów
studio porozumiało się jednak z twórcą co do formy promocji i Samotnicy mieli wreszcie swoją premierę
18 września 1992 roku.
To najbardziej nieromantyczny czas w
historii, a miłość i tak nadal kwitnie[8] – powiedział Crowe. Po dobrym, choć
nie gorącym przyjęciu drugiego obrazu, w którym zasiadł w fotelu reżysera,
postanowił po raz kolejny napisać o relacjach łączących ludzi. Tym razem jednak
zamierzał stworzyć dojrzalszy film, napisany przez dorosłego już mężczyznę.
Historia miała oscylować w uniwersum twardo stąpającego po ziemi bohatera, ale
bez cynicznego, smutnego zakończenia – takich słów nie znajdziemy w filmowym
słowniku twórcy. Jakiś czas przed premierą Samotników
Crowe miał sen związany z serialem Hawaii
Five-0. W śnie tym realizował obraz, w którym Tom Cruise grał postać w
stylu młodego McGarretta. Trzy zabójcze akty. Dużo akcji, letni przebój. Trzy
lata później mają spotkać się na planie filmowym ich rzeczywistego, wspólnego
dzieła – Jerry Maguire (1996).
[1]
Walker M., Eyeing post-baby boomers,
[w:] The Uncool. The official website for everything Cameron Crowe [online], 1992-10,
[dostęp: 28.06.2015], Dostępny w:
<http://www.theuncool.com/press/singles-daily-breeze/>
[2] Sheehan H., Singles – Boston
Globe, [w:] The Uncool. The official website for everything Cameron Crowe
[online], 1992-09, [dostęp: 28.06.2015], Dostępny w: <http://www.theuncool.com/press/singles-boston-globe/>
[3] Abramowitz R., Take
Two, [w:] The Uncool. The official website for everything Cameron Crowe
[online], 1992-08, [dostęp: 29.06.2015], Dostępny w: <
http://www.theuncool.com/press/singles-premiere-magazine>
[4] Sherman P., Singles
writer grows up, [w:] The Uncool. The official website for everything
Cameron Crowe [online], 1992-09, [dostęp: 29.06.2015], Dostępny w: <http://www.theuncool.com/press/singles-boston-herald/>
[5] William C., Reeling
Through the Years, [w:] The Uncool. The official website for everything
Cameron Crowe [online], 1992-09, [dostęp: 29.06.2015], Dostępny w:
<http://www.theuncool.com/press/singles-l-a-times-2>
[6]
Abramowitz R., dz. cyt.
[7] Green T., Long
Way from ‘Ridgemont High’ for Crowe, [w:] The Uncool. The official website
for everything Cameron Crowe [online], 1992-09, [dostęp: 30.06.2015], Dostępny
w:
<http://www.theuncool.com/press/singles-chicago-sun-times/>
[8]Sherman P., dz. cyt.
0 komentarze