Cameron
Crowe jest jednym z niewielu twórców, którzy tworzą intymne filmy w ramach
systemu głównego nurtu. Jest prawdziwą, hollywoodzką anomalią przeciwstawiającą
się stanowczo chęci jak największego zysku z realizacji projektów wytwórni
filmowej. Tworzy on własne historie, które solidny grunt odnajdują w osobistych
doświadczeniach. W Elizabethtown, autor
otwiera przed widzami kolejny rozdział swojego życia. Tak jak w U progu sławy pokazał przygodę z
dziennikarstwem i rock ‘n’ rollem, tak tutaj wraca do czasu, kiedy jego ojciec,
James zmarł na atak serca w rodzinnym Kentucky.
Reżyser
rozpoczął pisanie opowieści o odkrywaniu rodzinnych korzeni oraz tego, kim
jest, a także o tym, jak pogodzić się z tragedią czy stratą, aby móc zacząć żyć
na nowo. Pod wieloma względami obraz jest „kumpelski” – Drew i jego ojciec
spotykają się, by poznać się bliżej. Nigdy nie jest za późno, by na nowo odkryć
bliską nam osobę, mimo jej śmierci. Pisanie o uczuciach do taty było bardzo
trudnym i emocjonalnym przeżyciem. Artysta potrzebował prawie piętnastu lat, by
móc przelać swoje emocje związane z tą stratą na papier i otworzyć się na
mówienie o nich. Jednym z jego celów było stworzenie obrazu w typie tych, które
uwielbiał James Crowe: pełnych emocji, ale z zabawnym zacięciem. Mieszanka łez
i śmiechu. Dzieło zawiera wiele scen wyjętych wprost z życia rodziny Crowe’a.
Splecione zostały one z twórczą wyobraźnią wzorowaną na Garissonie Keillorze,
której wytworem był portret zwyczajnego życia w Ameryce.
Elizabethtown to opowieść afirmująca życie –
mówiąca o doczesności i śmierci w sposób szczery i zaskakujący. To podróż
młodego człowieka, którego los popycha w nieoczekiwanym kierunku oraz kobiety,
która pomoże mu odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Wyprawa do rodzinnego
miasta taty całkowicie odmieni los głównego bohatera, pozwoli uporać się z
wielką stratą i pokaże, iż nawet największe fiasko można przekuć w zwycięstwo. Ekranowy
świat widzimy oczami Drew. Głębokie cierpienie kłóci się z bezradnością – nie
może on zrobić zupełnie nic, aby zapobiec temu co ma nadejść. Śmierć ojca niespodziewanie
stała się początkiem nowej życiowej drogi jego syna. Początki bywają jednak trudne.
Żałoba
to proces, o którym wspominał Freud. To „przepracowywanie” uczuć, postaw i relacji związanych osobą,
której już nie ma. Jej etapy i fazy są różnie
nazywane i definiowane przez najrozmaitszych autorów. Jednak jedno jest wspólne. Śmierć
bliskiego człowieka to wydarzenie, które odciska silne piętno na naszym życiu.
Musimy zmierzyć się z wyzwaniem, jakim jest konieczność pogodzenia się i
zaakceptowania tego, co się wydarzyło. Jak wielu z nas już wie, jest to niezwykle trudne zadanie.
Początkowo,
kiedy uświadamiamy sobie stratę przeżywamy szok, odrętwienie, niedowierzanie. Bohater
Crowe’a dowiaduje się o śmierci ojca od swojej siostry, Heather. Zrezygnowany
i skołowany jest pewien swoich planów – ma przywieźć tatę z powrotem do domu i
dokończyć to, co rozpoczął wcześniej w swoim mieszkaniu. Potem przychodzi
moment, w którym staramy się oddalić trapiące nas myśli i skupić się na
bieżących sprawach. Z trudem wracamy do rzeczywistości. Przygotowania do
pogrzebu, spotkania z rodziną… Jednak w tym samym czasie toczymy wewnętrzną walkę ze sobą, aby się nie poddać i przetrwać te niełatwe chwile. W pojedynczych
scenach, w spojrzeniu Drew widać ogromne przygnębienie i strapienie.
Najboleśniejszą
fazę, pełną bezradności i beznadziejności, przez jaką przechodzimy to
pogodzenie się. Bohater Elizabethtown
jedzie samochodem, mijając kolejne zakątki południowych stanów Ameryki. W
fotelu pasażera ułożona jest urna z prochami ojca. Symbolizuje ona samego
Mitcha i ich wspólną podróż, która powinna była się odbyć wiele lat temu. Drew
prowadzi z nim rozmowę, dzieli się swoimi przeżyciami z ostatniego czasu i
porażkami, których doświadczył. Targają nim silne emocje – od złości, przez śmiech,
dochodząc do smutku i głębokiej rozpaczy. Jego uczucia przestają być tylko
częścią jego własnego wnętrza, przestają być trzymane w ukryciu przed światem.
Dzieli się nimi ze swoim ukochanym ojcem. Dopuszcza on także w końcu do siebie
fakt jego śmierci. Ponadto ta scena staje się symbolicznym pożegnaniem między
nimi – pożegnaniem, którego w rzeczywistości nigdy nie dane im było przeżyć.
Drew daje sobie szansę na żałobę i opłakanie go. Następnie wypuszcza on, z
wysuniętej przez okno samochodu ręki, jego prochy. Początkowo trzyma zaciśniętą
mocno dłoń, ale chwilę potem swobodnie ją otwiera – pozwala mu odejść.
Śmierć
stawia nas w sytuacjach ekstremalnych, niweluje stałe struktury. Wydaje nam
się, że przyszła nie w porę i za wcześnie. Zawsze nas zaskakuje. Stwarza rany,
które podczas gojenia, pozostawiają na naszej duszy blizny. Nieodwracalnie.
Elizabethtown
pokazuje
nam, aby zwolnić i docenić otaczający nas świat a nade wszystko bliskie nam
osoby. Powinniśmy nauczyć się czerpać radość i satysfakcję z małych rzeczy. Cameron Crowe obrazuje
piękno z dorodnych gestach, uśmiechach, całonocnej rozmowie telefonicznej czy
krzyku małego chłopca. Składnia do refleksji nad śmiertelnością oraz naszymi
relacjami z innymi. To tak, jak nigdy wcześniej nierealizowania podróż Drew z
tatą, której metafora odnajduje odbicie w życiu wielu z nas. W moim na pewno.
2 komentarze
Naprawdę świetnie napisane. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńBardzo fajny wpis. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń