Wszyscy zgadzamy się, że filmy pozwalają nam uciec, ale wiemy także, że oferują nam coś więcej niż prostą ucieczkę. Ruchome obrazy zabierają nas do miejsc, w których nigdy wcześniej nie byliśmy, dają nam możliwość wejścia w skórę osób tak różnych od nas samych. Oferują nam okno na świat. Poszukujemy w nich czegoś wykraczającego poza to, co nam znane, ale przewortnie, często najbliższe jest nam to, co nieobce. Kino pozwala nam poczuć delikatność sukien Scarlett O’Hary, zapach krwi tryskającej z kadrów Pulp Fiction czy doznać zastrzyku adrenaliny razem z Sylvestrem Stallone. Odczuwamy wraz z bohaterami ich wzloty i upadki, zaczynamy myśleć i czuć jak oni. Filmy mają moc, by połączyć nas z innym uniwersum nawet wtedy, gdy poróżujemy z naszej kanapy.
Na pewno chociaż raz, przytrafiło Wam się to fascynujące doświadczenie filmowej magii. Chwila ta, to czas, kiedy wpatrzeni jesteśmy w ekran i nic nie może zakłócić przeżywanych właśnie emocji. Historia pochłania nas bez reszty. Zauważyłam jednak, że im jesteśmy starsi, tym te wyjątkowe momenty zdarzają się jakby rzadziej. Kiedy byliśmy dziećmi, wszystko było dla nas magiczne i nowe. Jako dorośli chcemy odnaleźć tę cząstkę siebie i móc czerpać pełną radość z filmowych historii. W młodości mieliśmy zdecydowanie więcej czasu na ich oglądanie, ale także na proste zachwycanie się. Nie miało znaczenia, czy twórca jest ceniony w światku filmowym, czy ma Oscary na swoim koncie. Liczyło się, że historia rozbudza skrzydła fantazji, pozwalając przenieść się z tu i teraz do innego czasu i miejsca. Doświadczenie ekranowych emocji nie kończyło się wraz z napisami końcowymi. Dziś, nasze rozmyślania o większości obrazów kończą się jeszcze tego samego wieczoru. Oczywiście, nic nie jest nigdy tylko czarno-białe. Na szczęście, w wielu z nas pozostał jeszcze ten dzieciak, który ekscytuje się na samą myśl o nowych filmowych tytułach, ma swoich ulubionych twórców, a o kinie może rozmawiać godzinami. Jednak stając się tzw. miłośnikami, zaczynamy często nadmiernie analizować, rozkładamy dane dzieło na części pierwsze, zapominając, o co w tym wszystkim chodzi. Dlatego też, każde pokolenie sądzi, że ich filmy z dzieciństwa były najlepsze. Dzieje się tak, ponieważ obraz taki to często sentymentalna, a zarazem wyjątkowa podróż do czasów, które już nie wrócą, do czasów, które są częścią naszej indywidualnej historii.
Nostalgia to bardzo silne uczucie i istnieje wiele pozytywnych powodów, aby spędzić trochę czasu, oddając się jej. Nawet kiedy przychodzi nam na myśl, że obrazy z czasów naszej młodości nie były zbyt dobre, to mimo wszystko kochamy je. A kochamy je, ponieważ mają one znaczenie dla nas. To emocjonalne połączenie wywołuje dobre, ciepłe wspomnienia i niezapomniane chwile spędzone w sali kinowej bądź w domowym zaciszu
Postanowiłam poddać się tej słodkiej tęsknocie za tym, co minione i wybrać pięć tytułów, które sprawiły, że z uśmiechem na twarzy wspominam nastoletnie lata i początek mojej przygody z X muzą. Z czystym sumieniem ostrzegam, że będzie to lista po brzegi wypełniona, dla nas już dziś jakże dorosłych, nieco tanim sentymentalizmem. Nie zrozumiecie mnie źle. Chciałabym, żebyście zrobili krok w bok, odrzucili poważne, filmoznawcze mówienie o kinie i przypomnieli sobie, za co pokochaliście filmy, będąc dziećmi.
Zapraszam w podróż do „kraju lat
dzieciństwa i młodości”.
Przystanek pierwszy: Władca Pierścieni. Drużyna Pierścienia (2001)
Świat ekranowych emocji stał się mi
bliski wraz z premierą jacksonowskiej trylogii Władca Pierścieni i nastoletniemu zauroczeniu blondwłosym elfem.
Powyższe stało się przyczynkiem do coraz częstszych, z roku na rok wizyt w
kinie i odkrywania potencjału, jaki drzemie w sile ruchomego obrazu. Kiedy
myślę o tym dziele (jak i o całej trylogii), moja pamięć przywołuje natychmiast
wiele poruszających scen, które powodują, że z utęsknieniem patrzę na półkę z
filmami. Jackson wykreował na ekranie niemożliwe – w obrazie tym jest coś
więcej niż dobra reżyseria czy scenariusz. W każdej minucie czuć miłość do tego
materiału i ludzi, którzy go tworzyli. Film ten celebruje przyjaźń, honor,
miłość, dostarczając nam jednocześnie epickich scen bitew oraz klasyczną
opowieść o walce dobra ze złem. Jako dwunastolatka zostałam zauroczona i
porwana olśniewającymi kadrami Śródziemia, Shire oraz Rivendell, które zapierały
dech. Każda scena sprawiała, że chciałam należeć do Drużyny Pierścienia i wraz
z nimi wyruszyć w niebezpieczną podróż, u kresu której zostać miał zniszczony
pierścień. Rada u Elronda, pokonywanie zboczy gór, wydarzenia z Morii –
wszystko to oglądałam wielokrotnie, wydając swoje kieszonkowe na wyjścia do
kina (era dostępu do Internetu w moim przypadku miała dopiero nadejść, za co
chwała!). Z wielkim oddaniem stworzyłam także dwa zeszyty z wszelkimi
informacjami na temat trylogii – do dziś można je znaleźć w specjalnym pudle w
moim pokoju.
Kiedy odłożę na bok zafascynowanie samą
historią, na pierwszy plan wysuwa się On. Orlando Bloom. Pierwsze aktorskie
zauroczenie, które doprowadziło mnie niespodziewanie do innej wielkiej, ale już
filmowej fascynacji. O tym za chwil kilka. Natomiast Władca Pierścieni okazał się początkiem mojej wielkiej miłości do X
muzy i cieszę się, że to właśnie ten obraz.
Przystanek drugi: Rocky (1976)
Rocky Balboa – mój bohater z
dzieciństwa.
Trzeba przyznać, że żaden ze mnie
miłośnik boksu (piłka nożna, to jest to!), a pomimo tego, kiedy po raz pierwszy
oglądałam ten film w telewizji, zawładnął mną całkowicie. Koncertuje się on bardziej
na bohaterach, niż na samym sporcie, ale kiedy Rocky wchodzi na ring, czujemy siłę
przyciągania ruchomych kadrów i ich zniewalającą moc. Kibicujemy mu tak, jakby
walka transmitowana była na żywo. Rocky
to opowieść o życiu poprzez poświęcenie. Balboa stał się moim ulubieńcem,
ponieważ jest postacią, która wygrywa nawet wtedy, kiedy traci. Mimo przegranej
walki, zyskuje coś więcej – miłość
ukochanej, uznanie kibiców i szanse na zmianę dotychczasowego życia. Do dnia
dzisiejszego z wielkim sentymentem myślę o scenach treningu, biegu przez ulice i
triumfalnym wyrzucaniu rąk w górę na schodach, w Filadelfii, w tle z nieśmiertelną
Gonna Fly Now, Billa Conti. Nostalgia
tym większa, że czterdzieści lat po premierze Sylvester Stallone otrzymał drugą
nominację do Oscara. Za Rocky’ego.
Przystanek trzeci: Powrót do przyszłości (1985)
To ten rodzaj historii, która może
rozjaśnić ponure dni i wywołać uśmiech na ustach najbardziej poważnej osoby.
Marty McFly podróżuje w czasie z 1985 do 1955 roku. Przyczynkiem do tych
wydarzeń staje się wyjątkowa przyjaźń z Doktorem Brownem, która staje się emocjonalnym
kręgosłupem całej historii. Film jest pełen zabawnych niespodzianek fabularnych
i wspaniałych pomysłów. Kto jako dziecko nie chciał podróżować w czasie, a po
obejrzeniu tego tytułu zasiąść za kierownicą DeLoreana i nie nazwać swojego psa
Einstein? Ja zdecydowanie chciałam i wy pewnie też. Warto także wspomnieć, że wszystkie
nastolatki uważają, że ich rodzice nigdy nie byli młodzi. Przecież nie
rozumieją swoich nastoletnich dzieci? Marty musi zmierzyć się z tą brutalną
prawdą, a na dodatek zapobiec zmianie historii jego rodziny. To filmowy
bohater, którego nie da się nie lubić. A jego wykonanie Johnny B. Goode stało się niezapomnianym muzycznym momentem w
historii kina.
Przystanek czwarty: Elizabethtown (2005)
W tym miejscu czas powrócić do osoby
Orlando Blooma. Moje nastoletnie zauroczone, które narodziło się prawie cztery
lata wcześniej doprowadziło mnie na seans najnowszego wówczas filmu Camerona
Crowe’a. Jak się okazało zamiast „ochów i achów” nad urodą brytyjskiego aktora
było zaangażowanie w historię Drew Baylora.
Elizabethtown to opowieść afirmująca życie – mówiąca o doczesności i
śmierci w sposób szczery i zaskakujący. To podróż młodego człowieka, którego
los popycha w nieoczekiwanym kierunku i kobiety, która pomoże mu odnaleźć się w
nowej rzeczywistości. Wyprawa do rodzinnego miasta ojca całkowicie odmieni los
głównego bohatera, pozwoli uporać się z wielką stratą i pokaże, iż nawet
największe fiasko można przekuć w zwycięstwo. Film prowadzony jest wspaniałą
muzyką, która wypływa z każdej dosłownie sceny. Muzyką, której sama na co dzień
słuchałam. Tak więc, kiedy wyszłam z sali kinowej tamtego dnia, jasne było dla
mnie, że rock’n’rollowa dusza Crowe’a zawładnie mną bez reszty. Niecałą dekadę
później obudziłam się pewnego ranka z gotowym pomysłem na pracę licencjacką: Rola i znaczenie muzyki w filmach Camerona
Crowe’a. Dwa lata później podobny poranek przeżyłam z pracą magisterką, tym
razem związaną z autobiografizmem w jego filmach. Jak można się domyśleć,
miłość ta trwa do dnia dzisiejszego.
Przystanek piąty: Martwica Mózgu (1992)
Początek liceum to czas, kiedy jeszcze
nie do końca wyrosłam ze strachu przed horrorami i spania z zapalonym światłem
po seansie, ale niesiona chęcią poznania całej filmografii Petera Jacksona,
skusiłam się na powyższy tytuł. Były to czasy, w których termin gore nic mi nie mówił. Tak więc możecie
sobie wyobrazić moje zdziwienie na widok lejącej się wręcz strumieniami
sztucznej krwi. Tak naprawdę, każda minuta tego obrazu była dla mnie czymś
zupełnie nowym – dowiedziałam się np. jak można skorzystać z kosiarki jako
broni ręcznej czy co można zrobić z jelit… Film, momentami zabawny i straszny,
dostarcza nam dużej dawki filmowej zabawy. Kiedy spektakl szaleństwa i
obrzydliwości rozpoczyna się na dobre, odnajdujemy w nim duże pokłady
komicznego geniuszu. Matka, powoli zamieniająca się w monstrualne zombie, małposzczur,
dziecko zombie w scenie z mikserem – wszystko
to jest makabrycznie, zadziwiająco zabawne. Oglądasz i pytasz sam siebie: co
tutaj właśnie się dzieje? Patrzysz i nie wierzysz własnym oczom. Film ten można oglądać wielokrotnie i za każdym
razem docenić coś innego, ale za pierwszym razem smakuje najlepiej.
A jakie jest twoje pięć ukochanych
tytułów z młodzieńczych lat?
0 komentarze